Głębia. Skokowiec

Marcin Podlewski

Autor: Owen

literatura

Z nieukrywaną radością obserwuję aktualną sytuację na lokalnym rynku literackim, który pomimo nie najlepszych możliwości finansowych rodaków, rozwija się coraz prężniej – troszkę na przekór smutnym badaniom, prognozującym upadek książki drukowanej, czego osobiście nie potrafię sobie wyobrazić.

Na szczęście, ostatnimi czasy wielu młodych ludzi rozbudziło w sobie prawdziwy głód przygody i w konsekwencji, pochłania coraz większe ilości dostępnych tytułów, często nie poprzestając tylko na samej lekturze. Bo to, co kiedyś można było nazwać hermetycznie zamkniętym fandomikiem, dzisiaj poważnie rozwinęło swoje skrzydła i przeistoczyło się w szereg poważnych imprez o zasięgu ogólnoświatowym. To już nie czasy mikro konwentów dla największych nerdów – teraz królują ogromne logistycznie wydarzenia, na które ciężko kupić bilety. To również te imprezy i dokładnie te momenty, gdzie nawet Ci mniej znani twórcy bywają często oblegani przez fanów, żądnych wspólnego zdjęcia lub chociaż samego autografu.

Sytuację doskonale wyczuły niektóre wydawnictwa, które obrały kierunek ekspansji tematycznej. I bardzo dobrze, bo moim zdaniem ktoś, kto czuje dany gatunek i rozwija portfolio właśnie w takim formacie, jako wydawca-producent, zdecydowanie lepiej odda charakter poszczególnych publikacji, choćby poprzez ich redakcję i opracowanie graficzne. Lecz to nie wszystko. Równie ważnym kryterium jest w tym przypadku dobór autorów, co doskonale widać po reprezentacyjnych dream team’ach poszczególnych oficyn. Oczywiście nie ma jakichś żelaznych reguł, ale ciekawe grono weteranów to zawsze świetna drużyna, do której warto aspirować…a może nawet dołączyć. Dlatego niezmiernie cieszą mnie sytuacje, gdy na fantastycznym horyzoncie pojawiają się nowe twarze, wnoszący doń powiew twórczej świeżości. Jedną z takich osób jest Marcin Podlewski, który cierpliwie wklepywał na swojej klawiaturze słowa, aż naklepał siedemset stron swojej debiutanckiej powieści pt. Głębia. Skokowiec, którą spróbuję dla Was króciutko omówić.

Wypalona Galaktyka

Od niepamiętnych czasów ludzie szukali powodów do awantur. Gdy brakowało wrogów wewnątrz jakiejś grupy społecznej, zazwyczaj pojawiał się konkretny pretekst do wskazywania nowych oponentów gdzieś na zewnątrz tzw. kręgu  swojaków. Polityka, religia, surowce, czasem zwykła odmienność – każdy z tych powodów mógł posłużyć za katalizator do wdrażania działań militarnych. I tak się jakoś złożyło, że ludzkość oplatająca swoimi mackami Drogę Mleczną, nie potrafiła zahamować tempa ekspansji, doprowadzając w końcu do ciągu katastrofalnych wydarzeń, które praktycznie zniszczyły połowę galaktyki. Co więcej, ten wieloetapowy Armageddon skazał jej drugą część na post-apokaliptyczną wegetację, generującą nowy ład i prządek. Wojna Kseno, Plaga i Bunt Maszyn następowały zaraz po sobie, odcinając sukcesywnie Terran od macierzystej kolebki. Rozproszone po kosmosie przyczółki i nowe frakcje zaczęły zapominać prawdziwą historię swojego gatunku, na rzecz wielu mitów i legend.

Gdzieś na uboczu tego galaktycznego bałaganu, powoli wyłania się postać Myrtona Grunwalda – kosmicznego przemytnika, ochlaptusa i szczęśliwego nabywcy statku o wątpliwej przeszłości. Wcześniejszy życiorys przyszłego kapitana nie jest czytelnikowi znany, a gromadzona naprędce załoga to na pierwszy rzut okaz zbieranina przypadkowych dziwaków, którzy mają spore obawy wobec służby pod banderą Skokowca o kiepskiej renomie. Świeżo odrestaurowana jednostka, pociesznie nazywana Wstążką, to w rzeczywistości znana z legend, przeklęta Czarna Wstęga, która nie dokonała pełnego skoku w tzw. Głębię i jako okręt o pół widmowej strukturze, od dawna dryfowała w przestrzeni z martwą załogą. Lecz kolejny raz uśmiechnęło się do niej szczęście, bo ponowny rozruch to jedynie fragment szerszej opowieści, w której stawką będzie antyczna technologia, przyciągająca całą rzeszę żołnierzy, post-kosmitów, cyborgów i innych oportunistów, plądrujących zewnętrzne rubieże w sobie tylko znanym celu. Pościg czas zacząć…

Głębia

Chciałbym zaznaczyć, że pomimo szybkiego wprowadzenia w zawiłości fabuły, tuż po zakończeniu lektury przyszła mi do głowy jedna myśl: ależ Podlewski to wszystko sprytnie zaplanował i przedstawił! Chcę więcej! Nie muszę chyba dodawać, jak ogromny mamy dzisiaj wybór literackich nowości, wśród których ciężko znaleźć coś świeżo i zaskakującego. A jeszcze trudniej wymyślić jakieś nowe uniwersum, które będzie w miarę spójne konceptualnie. Na szczęście, Marcin podołał zadaniu. Bo choć przez kilkadziesiąt pierwszych stron czytelnik może czuć się zagubiony, a wszystkie Plagi zaczną mu się plątać z innymi Wojnami Kseno, to w rzeczywistości główna oś fabularna zaczyna się powoli zaplatać w coś na kształt przygodowego warkocza, który wciąga w swoją strukturę kolejne wątki, niczym długie kosmyki włosów. Dopiero pod koniec książki człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, jak to wszystko się ze sobą sprawnie łączy, gdy wielka układanka z puzzli nabiera realnego kształtu, a postacie zaczynają nareszcie wchodzić ze sobą w realne interakcję.

GS_book1

Pomysłowość autora odbiła się również na wyglądzie i zachowaniu samych bohaterów. Nie wiem, czy to celowe założenie, ale Podlewski zrobił moim zdaniem coś bardzo ciekawego – wydobył z banku behawioralnych stereotypów kilka sztandarowych wzorców, a potem przemielił je przez swoją maszynę do pisania, kształtując na nowo sporo interesujących charakterów, które pomimo typowo kanonicznej specyfiki, wnoszą delikatny powiew świeżości do omawianej powieści. Oczywiście trafiają się i nudne marudy, ale ich blask niknie w tle kilku perełek. Akurat w przypadku mojego gustu są to postacie raczej drugoplanowe. Bo na przykład – podobał mi się pomysł na postać zapuszczonego kapitana pirackiej jednostki – Tartusa Finn’a, który na końcu książki zaskoczył chyba wszystkich czytelników. Ciekawe okazały się również kreacje księcia Gatlarku, Natriuma (i gdzieś tam po drodze obstawiałem, że to on zawładnie ciałem Jarred’a, będącego kolejnym rodzynkiem w tej odrobinę szalonej paczce kosmicznych renegatów), chłodnej i antypatycznej Mamy Kość, młodocianego admirała Pieckie’go Tippa  i przede wszystkim, stetryczałej załogi wiekowego niszczyciela o nazwie Płomień, rozgrywającego partię życia na kosmicznej szachownicy.

A skoro mowa o epickich bitwach w pustce kosmosu, to napiszę tylko, że atmosfera gęstnieje z rozdziału na rozdział, pchając czytelnika w sam środek spektakularnego pościgu z kilkoma poważnymi zwrotami akcji. I jakby tego było mało, to z biegiem czasu akcja powieści nabiera coraz większego tempa, by pod koniec dosłownie eksplodować serią nieprawdopodobnych twistów fabularnych. Dużo, fajnie i w świetnej formie! Uff…Reasumując, zapytam wprost: ogromne, fantastycznie wymyślone niszczyciele i krążowniki są? Są. Kilka zróżnicowanych technologicznie i biologicznie frakcji jest? Ależ oczywiście, że tak. Niezwykle cenny artefakt jest? Ależ oczywiście! Do tego szereg tajemnic i niedopowiedzeń, które Marcin obiecał wyjaśnić w kolejnych tomach swojej space opery – przez co nie mogę się ich już doczekać! Bo może w końcu poznamy genezę i prawdziwą naturę tytułowej Głębi. 

I gdzie jest Ciotka? 

źródło foto: 1, 2

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook