Star Wars: The Force Awakens

Quo Vadis panie Abrams?

Autor: Owen

filmy

Gdyby naszą planetę odwiedziła jakaś obca cywilizacja, próbująca zrozumieć lokalne zwyczaje i upodobania na bazie tego, o czym szumi ziemska datasfera, to ów obcy poczuliby się mocno skołowani i zepchnięci w szereg błędnych wyobrażeń.

Zamiast informacji o aktualnym poziomie technologicznym, tudzież bieżącej sytuacji geo-politycznej, przekaz informacyjny zdominowałyby informacje stricte konsumpcyjne, które w dużej mierze zalewają dzisiejszy Internet. Tak więc, zamiast sukcesu misji Blue Origin i Space X, przybysze czytaliby o tyłku wielkopupej Kim, kolejnym albumie Justina Biebera, nowym smartfonie Apple, Coca-Coli, Robercie Lewandowskim i siódmej części chyba najbardziej rozpoznawalnej sagi filmowej w historii kinematografii.

Bo czy są na Ziemi ludzie (nie licząc obywateli ustrojów skrajnie totalitarnych), którzy nie słyszeli o marce Star Wars? Pomijając już typowo fanowską miłość do tego pop kulturowego fenomenu, wynikającą z rzeczywistej fascynacji całym zjawiskiem, trzeba uczciwie przyznać, że niezwykle trudno pozostać obojętnym na bogactwo kulturowe tejże space opery. Powodem takiego stanu rzeczy jest bez wątpienia szeroko zakrojona akcja promocyjna, która w przypadku najnowszej odsłony przygód Hana Solo i spółki osiągnęła apogeum absurdu. Gry, zabawki i inne media promocyjne jestem w stanie zrozumieć, ale ludzie – parówki, jabłka i ziemniaki pakowane w torby z nadrukowanymi bohaterami Gwiezdnych Wojen? Gdzie w tym wszystkim jakaś granica przyzwoitości marketingowej?  

Tak ogromna ilość reklamowego spamu (bo umówmy się, plastikowe talerzyki dla 5-cio latków to nie żaden must have) wpłynie zapewne na rekordową sprzedaż biletów kinowych i przy okazji, pozwoli ustanowić nowy rekord światowego box-office’u. Sprytnie, wszak w biznesie o to właśnie chodzi. Tylko, czy w tym gadżeciarskim szaleństwie uda się zachować ducha futurystycznej baśni, którą George Lucas najpierw wykreował, a potem z upływem lat sukcesywnie pogrążał? Jak z perspektywy czasu będzie oceniane przejęcie wytwórni Lucasfilm przez Disney’a i czy taka fuzja okażę się dobrym posunięciem przede wszystkim dla samych fanów? Co dała kasacja rozwijanego przez kilka dekad tzw. Expanded Universe? I w końcu, jak wielkie wyzwanie stoi przed Jeffreyem Jacobem Abrams’em, który dla omawianego filmu przesunął w czasie realizację ukochanego Star Trek’a? Wszystkiego dowiemy się zaraz po seansie filmu zatytułowanego Star Wars: The Force Awekens.

Akcja filmu rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z części szóstej. Po zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci, Luke Skywalker najpierw próbuje rozwinąć zakon, by chwilę później zniknąć w tajemniczych okolicznościach. Schedę po Galaktycznym Imperium przejmuje tzw. Najwyższy Porządek, który chce zlikwidować ostatniego z mistrzów Jedi i przy okazji, doszczętnie zniszczyć Republikę. Na czele Ruchu Oporu staje siostra Luke’a, Leia, która usiłuje go znaleźć i nakłonić do pomocy. W tym celu wysyła swojego najlepszego pilota, Poe Damerona, na planetę Jakku. Tam spotyka się on z Lor San Tekkiem, który przekazuje mu mapę z miejscem pobytu Luke’a. W tym samym czasie szturmowcy Najwyższego Porządku pod wodzą tajemniczego Kylo Rena atakują wioskę i porywają pilota. Na szczęście, chwilę wcześniej udaje mu się umieścić mapę w małym droidzie BB-8, któremu rebeliant nakazuje ucieczkę z miejsca walki. Po pewnym czasie na pociesznego robota natrafia zbieraczka złomu, Rey i przygarnia do siebie. Tymczasem nowy antagonista, Kylo Ren, torturując Damerona, dowiaduje się o droidzie i rozpoczyna jego poszukiwania.

SW1SW3

W międzyczasie w głównej bazie Najwyższego Porządku, czyli planecie zmienionej w superbroń zdolną do niszczenia systemów gwiezdnych (tzw. Starkiller Base), Najwyższy Wódz, enigmatyczny Snoke, wydaje generałowi Huxowi rozkaz jej użycia. W ten sposób zostaje zniszczona aktualna stolica Republiki i jej flota. Z kolei Kylo Ren dowiaduje się od Snoke’a, że aby, by pokonać jasną stronę mocy, która go kusi, musi zabić swojego ojca. Najwyższy Porządek przypuszcza więc atak na planetę Takodana. Mniej więcej w tym samym czasie, z pokładu niszczyciela, na którym przebywają oddziały biorące udział w masakrze na Jakku, ucieka jeden z młodych szturmowców o numerze identyfikacyjnym FN-2187, który po wielu przygodach i zabawnych perypetiach, zostaje nazwany Finn’em i staje się czynnym uczestnikiem większości wydarzeń.*

Najwyższy Porządek

Potężnie rozbudowane uniwersum literacko – komiksowe oferowało scenarzystom gigantyczne możliwości adaptacyjne. Począwszy od ekranizacji wielkiego powrotu Admirała Thrawn’a, poprzez Jacena Solo i krucjatę wobec Yuuzhan Vong oraz jego późniejszą przemianę w Darth Caedusa, aż po Cade’a Skylwalkera czy Marę Jadę. Zamiast tego, Abrams postanowił wymazać dotychczasowe rozszerzenia na rzecz uproszczonego miksu tematycznego, w którym występuje cała plejada konceptualnie hybrydowych bohaterów, dosłownie zlepionych z istniejących w EU postaci. Ale zanim przejdę do analizy tychże sylwetek, chciałbym zahaczyć o teoretycznie najciekawszą z kwestii – a mianowicie, o wygląd i rolę nowego oponenta, czyli powstałego na gruzach dawnego Imperium i budzącego grozę, tzw. Najwyższego Porządku. Łaskawie przemilczę wątek samej bazy, na której stacjonuje ta formacja (bo to pomysł mocno urągający inteligencji starszych widzów). Zamiast tego zacznę od Supreme Leadera Snoke’a, enigmatycznego i niezwykle potężnego mistrza ciemnej strony Mocy, przez wielu fanów podejrzewanego o miano Darth Plagueis’a, czyli dawnego nauczyciela samego Palpatine’a. Bo jeśli to rzeczywiście w/w lord Sith, to według Zasady Dwóch nie powinien się kręcić wśród żywych, lecz producenci, łącznie z samym Andym Serkisem zasygnalizowali, że SL może nawet wskrzeszać zmarłych. Ile w tym prawdy? Dowiemy się pewnie w kolejnych częściach. 

SW5SW2

I choć sam pomysł na prezentację w/w uzurpatora wydaje się dosyć ciekawy, to jednak w szeregach jego formacji zaczyna się już małe zamieszanie. Skąd takie wrażenie?  Otóż jak sięgam pamięcią, każdy spośród lordów Sith był traktowany z ogromnym szacunkiem przez wszystkich dowódców Imperium. A tymczasem, główny zabijaka wśród antagonistów – Kylo Ren, jest stale upominany przez generała Hux’a i poddawany niezwykłej presji. Oczywiście można oponować, że Ben Solo (będący sprytnym mixem Jacena Solo i Bena Skywalkera) nie jest Sith’em, ale i tak kiepskie wrażenie pozostaje. Bo niby dlaczego widzowie mają się bać postaci, która aspiruje do miana samego Vadera, a daje się upokarzać przypadkowym oportunistom? Jestem w stanie zrozumieć założenie, że być może to jakiś szerszy plan Snoke’a, mający na celu wypaczenie z umysłu Bena jasną stronę Mocy. Ale na Kroma! Czy Anakin dawał upust swoim emocjom w taki gówniarski sposób i demolował otoczenie? Nie! 

SW6

Filmowy dziadek Kylo Rena kontrolował swoje moce w niezwykle konsekwentnym stylu i za nic nie dopuściłby do sytuacji, by jakiś przypadkowy pocisk trafił go prosto w klatkę piersiową. A jak widzieliśmy na samym początku omawianego filmu, młody adept zakonu Ren potrafił taki pocisk bez problemu zatrzymać. No cóż…Ktoś mógłby powiedzieć, że antybohater był w tej scenie rozkojarzony przez mord dokonany na swoim ojcu, ale to kolejna bzdura! W filmie totalnie nie czuć chemii pomiędzy rodzicami pechowego rycerza, a już tym bardziej trudno było zauważyć z ich strony jakąś realną troskę o syna marnotrawnego. Jedyny moment, który mnie naprawdę poruszył to scena, w której umierający Han położył na twarzy Bena swoją dłoń. I skoro już jesteśmy przy dawnych kochankach, to osobiście czułem…

…brak Mocy

No bo tak się jakoś złożyło, że wcześniejsze historie z tego cyklu obfitowały w różne, często bardzo zabawne relacje pomiędzy protagonistami. Tym razem sytuacja jest zupełnie odwrotna, bo najciekawsze sylwetki to w rzeczywistości bohaterowie drugoplanowi, z Chewiem, Finnem i grupą śmiesznych robotów na czele. To właśnie oni nakreślają prawdziwe tło dla aktualnych wydarzeń i to właśnie ich przygody wydawały się najciekawsze. Równocześnie przeraziła mnie skala ignorancji wobec tego, jak bardzo twórcy rozproszyli potencjał rodu Skywalkerów i powiązanych z nimi pociotków, wciskając widzom kit o nieudanej relacji Hana i Lei, którzy po kilkuletnim rozstaniu i śmiertelnie groźnej dewiacji syna, zachowują się tak, jakby łączył ich tylko przelotny romans. No ale czego się spodziewać po realiach, w których księżniczka bez żadnego wykształcenia, tudzież przeszkolenia wojskowego, zostaje generałem.

SW7SW8SW9

W tym kontekście dużo ciekawsza wydaje mi się sylwetka zagubionej emocjonalnie Rey, wykazująca niezłomność w dążeniu do obranych celów, co niekoniecznie wpływa na jej początkowy status społeczny. Bezgraniczna wiara w dobro i miękkie serducho stawiają tę postać na równi z najbardziej udanymi kreacjami w świecie Star Wars, a spryt i wrodzona zadziorność pozwolą z przytupem zająć miejsce Hana Solo. Czyli, parafrazując klasyków: idzie nowe. Szkoda tylko, że jej postać została zmarginalizowana nawet przez aktualnego producenta Monopoly. Idąc dalej tym tropem, muszę przyznać, że nie rozumiem zabiegu twórczego, polegającego na lokowaniu, a potem wycinaniu z fabuły innej, równie interesującej panny. No bo po co wprowadzać do scenariusza kogoś takiego jak kap. Phasma i toczyć na jej temat internetowe boje, gdy w rzeczywistości daje się tej postaci tylko kilkadziesiąt sekund i sprowadza jej osobę do roli oprawcy, który ginie tragicznie? A przecież czuć na kilometr, że to mogłaby być dużo ciekawsza antybohaterka, niż roztrzepany Kylo. Gdzie się podziały sceny z Maz, Korr Sellą, Konstablem Zuvio? Dlaczego wycięto sekwencje ze śnieżnym pościgiem i duchem Anakina Skywalkera? Itd., itd…

Quo Vadis panie Abrams?       

Reasumując, jako fan z niemal dwudziestopięcioletnim stażem, chciałbym się przyznać do swoich obaw związanych z tym, w jaką stronę zaczyna zmierzać całe uniwersum Gwiezdnych Wojen. Niby zaczynamy nowy rozdział w historii sagi, z przynajmniej jednym filmem rocznie, ale akurat w produkcji otwierającej brakuje mi dawnej magii tej kosmicznej soap opery (bo tak ja określił sam Lucas). Na ekranie przewijają się znane i lubiane postacie, ale bez ładu i logicznego składu. Dużo wszystkiego, nic konkretnie. Masa wybuchów i pojedynków, z ogromnymi dziurami fabularnymi w tle. Niestety, czuć w tym wszystkim ogromny wpływ Disneya, dążącego do sukcesywnego upraszczania historii i skręcania w stronę młodszego odbiorcy, którego wcześniej zasypuję się całą stertą zabawek i gadżetów. Z biznesowego punktu widzenia to prawdziwy majstersztyk, ale nie w oczach dojrzałych fanów, którzy oczekiwali jednak czegoś innego. A gdy dodam do tego jeszcze ogromną ilość wyciętych wątków i scen, które pewnie ułożyłyby ten bałagan fabularny w zrozumiałą całość, to chyba mogę już oficjalnie nominować kolejny film do tytułu „Efektu Prometeusza”. I wierzcie mi, tak bardzo chciałbym się w tej kwestii mylić…

Oby następne odsłony prezentowały dużo lepszy poziom. Tego sobie i Wam życzę. Niech Moc będzie z Wami. 

 

źródło/foto: 1, 2, * – wikipedia

Zobacz również

After Yang

Nie ma czegoś bez niczego...

filmy

Deathloop

Zapętlona zabawa w Kotka i Myszkę

gry

Gnoza

Michał Cetnarowski

literatura

Diuna

Strach to zabójca umysłu

filmy

Top 7 filmów z 2021 roku

Subiektywne zestawienie najlepszych filmów fantastycznych

filmy

Wejdź na pokład | Facebook